Ricky & L.Joe
Dzisiaj właśnie nadszedł ten dzień. Dzień, w którym miał opuścić to straszne miejsce. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie mu się dobrze kojarzyło, nawet trochę. Właśnie pakował ostatnie swoje rzeczy, które miał. Dokumenty, piżamę, zdjęcie. Niewiele tak naprawdę potrzebował. Mimo tego, że reszta przepadła bez śladu, nie czuł straty. Ostanie sunięcie lekko naderwanym zamkiem i był już gotowy. Wstał i podszedł do okna, unosząc jedną rękę i kładąc ją na szybie. Do widzenia... Odparł po cichu. Zdążył się już przyzwyczaić do tych barwnych ptaków odpoczywających na drzewach. Ciekawe, czy tam, gdzie się teraz znajdę, nadal was zastanę... Rozmyślał, jakby to było jedyne za czym będzie tęsknił. Bo tak naprawdę O Kim juz wcale nie myślał. A może tylko się oszukiwał? Zmuszał się. Zmuszał się do ostatku sił. Wysilał i tak przemęczoną już głowę do ciągłego hamowania uczuć w nim drzemiącym. Jego pamięć nareszcie zaczęła się poprawiać, więc nie było już nawet mowy o tym, aby oszukiwać lekarzy i siebie, że jest inaczej. Z jednej strony ogarniała go nieopisana radość wydostania się z tego okropnego padołu rozpaczy, a z drugiej...
- Dzień dobry! Jest już pan gotowy?
- Yhm - Zabrał swój czerwony podręczny bagaż i udał się w stronę drzwi za pielęgniarką. Nie obejrzał się ani razu za siebie. Przez moment wydawało mu się, że mógł o czymś zapomnieć i nie zabrać czegoś, lecz nie to było teraz na pierwszym miejscu. Gdy mijał tych wszystkich ludzi... starszych, młodszych, matki z dziećmi i personel... Wszystko oglądał tak dokładnie, jakby był tu pierwszy raz. W końcu minął schorowanego, zgarbionego i siwego człowieka, niosącego własną kroplówkę w ręku. Co on miał w oczach? Obserwował go jeszcze przez chwilę, kiedy wchodził do jego sali, w której przebywał. Poczuł się nad wyraz dobrze. Ta osoba potrzebowała pomocy bardziej niż on. Wiedział, że robi dobrze opuszczając to miejsce, a nawet pomaga komuś w ten sposób. Wyszedł. Poczuł ciepły wiatr przeszywający jego jasne kosmki włosów. Zamknął na chwilę oczy i wyprostował się nabierając powietrza w płuca. Czas zacząć nowe życie...
__________________________________________________________________
Godziny mijały, a każda wydawała się co najmniej wiecznością. Przed Changhyunem leżała osoba, która znaczyła dla niego wszystko. Leżała pobita, niejednokrotnie wykorzystana... dusza przepełniona bólem, osamotnieniem, strachem... Jak mógł jej zrekompensować to, że pozwolił jej to wszystko przyjąć na siebie? To on powinien nosić to za nią. Powinien być tam, w każdej minucie jej życia. Dlaczego nie może cofnąć czasu i naprawić tego błędu? Czy wystarczy to, że jest tu teraz i czuwa nad jej biednym ciałem, leżącym w tym marnym łóżku szpitalnym na oddziale? Czy wystarczy łez, aby obmyć jej serce i wyczyścić każdą przykrą sytuację z jej myśli? Czy wystarczy mu sił do tego, aby zaopiekować się nią i ochronić za wszelką cenę? Dziewczyna wydawała się śnić o czymś bardzo dotkliwym dla niej. Widział to, kiedy przez sen zaciskała w pięści pościel i tak nerwowo marszczyła brwi. Głaszcząc jej głowę wciąż ronił łzy. Gdyby mógł ją od tego wszystkiego oderwać...
- Przebudziła się? - Usłyszał cichy głos Sohori, która wchodziła co jakiś czas do środka, wciąż stacjonując na korytarzu. Ricky przecząco potrząsnął głową i zakrył swoje oczy, aby nie ujawniać cierpienia, wydobywającego się z jego twarzy.
- Occh... - Usiała zrezygnowana obok brunetka, która patrzyła na ten obrazek z wielkim bólem - Nadal nie wierzę, jak mogło do czegoś takiego dojść... - Na te słowa niebieskowłosy prawie zachłysnął się przez płacz - ... nigdy nie było z nią tak źle... - Odparła cicho odwracając wzrok od centrum zdarzenia - Meidi nie zasłużyła na to, co ją spotkało...
- To moja wina, nie było mnie przy niej... - Puścił jej rękę z uchwytu Ricky i spojrzał rozżalonymi oczyma na Sohori - ...nie miałem pojęcia co się z nią dzieje, nie wiedziałem...
Brunetka nie czekała zbyt długo. Szybko podeszła Changhyuna od tyłu i przytuliła go, obejmując dłońmi jego klatkę piersiową. Jej włosy swobodnie opadły na jego ramię i lekko drażniły go w szyję, a po całym ciele chłopaka przeszedł dreszcz oraz nieznane mu ciepło. Przez chwilę było mu tak dobrze, czuł, że ma w kimś oparcie, ale...
- Przestań - Rzekł niespodziewanie, bardzo oschle.
- Przepraszam... nie... nie chciałam - Zmieszała się Sohori i nie wiedząc co robić dalej wybiegła na korytarz.
L.Joe, wraca do formy, nareszcie *3* biedny... pogodzi się z Kim? ;___;
OdpowiedzUsuńa Ricky... biedactwo. obwinia się za wszystko! ;c a ta Sohori... nie wiem dlaczego, ale mnie intryguje i jakoś nie rozumiem, ale podoba mi się każda scena Rickyego z nią... pisz dalej, pisz. ♥
Kim sama się odezwie? Przecież L.Joe nie może tak zrezygnować... Nie po to leciał taki kawał, nie po to męczył się w szpitalu. ;/ Facet, bierz się w garść! >.<
OdpowiedzUsuńBiedny Ricky. Myśli, że to jego wina... ;__; Aż mi go szkoda. </3